Gdyby Elvis był Włochem, z pewnością nie pogardziłby jednak panini w takiej wersji. A co by było, gdyby Maria'n był konsekwentny? Nie musiałby pisać całego tego posta. Jeżeli chcecie - przeczytajcie, jeżeli nie - to jest ten moment, w którym można napisać już "mniam". Chociaż nie... Banan, masło orzechowe i bekon "mniam"? To... "intrygujące".
Sama nieraz uśmiecham się pod nosem z wyrazem politowania na twarzy, kiedy czytam różne fantazyjne, figlarne, f... filuterne (więcej, więcej przymiotników na f!) tytuły, jakimi opatrzone zostają kolejne równie wymyślne wpisy na niejednym śniadaniowcu. Zatem nie podejrzewałam nawet, że ktokolwiek uwierzy w dosłowne znaczenie naiwnego tytułu wczorajszego wpisu. Jednak... To naprawdę już koniec.
"To naprawdę już koniec". Te słowa od dłuższego czasu powtarzałam sobie praktycznie dzień w dzień. Po każdym słoiku masła orzechowego, po każdej tabliczce czekolady, po każdej blasze ciasta. W kontekście wspomnianego ostatnio przy okazji 365-dniowego flashbacku wpisu poczułam się trochę w obowiązku odnieść do tego, jak wygląda moje podejście do żywienia teraz. Od czasu tamtego posta wciąż dostaję mnóstwo maili, których niemal identyczną treść znam prawie na pamięć. I do pewnego czasu starałam się odpisywać na nie najbardziej rzetelnie i sumiennie, jak tylko potrafiłam. Jakkolwiek muszę przyznać, że po kolejnym kliknięciu "wyślij" po n-tym przepisaniu tych samych rad, tych samych zaleceń, a jedynie po raz kolejny ubranych w inne słowa, zaczęłam je ignorować. Jednak nie dlatego, że zaczęło mnie to nudzić. Dlatego, że zaczęłam czuć, że straciłam w tej kwestii jakikolwiek autorytet, jeżeli kiedykolwiek w ogóle takowy posiadałam.
Nie chcę pisać, jak do tego doszło - co było bodźcem, jak to wszystko do tej pory wyglądało - bo nie ma w tym wiele ciekawego. Jakkolwiek o ile skutki, które towarzyszyły mojej wyniszczającej diecie równo dwa lata temu, zmusiły mnie do jedzenia, o tyle w pewnym momencie, kiedy zwijając się z bólu po zjedzeniu w pojedynkę całej kaczki, blachy ciasta, mnóstwa czekolady i sporej ilości innych rzeczy, o których wciąż wiem tylko ja, ponownie dotarł do mnie jakiś impuls. Coś jest chyba nie tak. "Nie sądzisz, Marianie? To nie jest to, o czym pisałaś tym, którzy mając problem prosili cię o radę. Sama masz teraz problem."
Właściwie to moje świąteczne (i notabene trwające jeszcze sporo przed świętami - w końcu trzeba się było zaprawić w boju) obżarstwo skończyło się dopiero kilka dni temu. Do tej pory śmiałam się, że w te święta nadrobiłam jeszcze te zeszłoroczne, kiedy złapało mnie zatrucie pokarmowe. Ale chyba nie powinno mi być do śmiechu. Nie można wszystkim obarczyć śmierci bliskich, samotności. Ale trzeba też umieć przyznać się do błędu. Wiem, że gdzieś pobłądziłam. Wiem, że mam na tyle silny charakter, że wrócę na właściwe tory i odnajdę odpowiednią drogę. Drogę umiaru.
Po raz kolejny wychodzi to, jakim jestem leniem, bo na pięćsetny wpis nie przygotowałam dla Was nic "speszyl" (chociaż ten wpis... chyba jednak można go pod to podciągnąć :D). Post ze śniadaniem numer 600 będzie jednak inny. 500 to wszakże idealna okazja, by dać sobie te kolejne sto dni na ogarnięcie się. Pogodzenie się ze sobą. Kilka dni temu miałam już zacząć. Ale 500 daje większą motywację. Sto dni, sto śniadań, sto konieczności stoczenia walki ze samą sobą. Za sto dni napiszę, jak zmieniło się moje odżywianie, jak zmieniło się moje ciało na przestrzeni tego czasu. A jeżeli nie będę się wstydzić, to nawet zilustruję efekty odpowiednimi zdjęciami porównawczymi. To, że wstyd i poczucie przyzwoitości wygrają, jest dość prawdopodobne, jednak będę miała te kolejne sto dni na oswojenie się z tą myślą.
A teraz spinam pośladki - pora już dzisiaj porządnie się spocić.
365 dni temu